środa, 18 stycznia 2012

Słoneczniki, słoneczniki i raz jeszcze słoneczniki, stare podarte buty, jakieś pole z krukami, kilka portretów biedaków, kwiaty, jedzący kartofle, no i oczywiście autoportrety. Autoportrety – te obrazy spotykamy codziennie, w muzeach, albumach, na pocztówkach, ścianach tanich hoteli, a nawet filiżankach czy serwetkach w naszych domach. Stały się tak nieodłączną częścią rzeczywistości w jakiej żyjemy, że już prawie ich nie zauważamy. Nie widzimy już ani van Gogha, a tym bardziej jego dzieła. Na dodatek jeszcze ta „mroczna legenda” – kilkadziesiąt milionów dolarów, czyli najwyższa cena w historii za obraz szaleńca, który za życia nie sprzedał ani jednego obrazu i żył jak nędzarz, gdzie nieodzownie pojawia się wzmianka o obciętym uchu…
Czy jesteśmy jeszcze w stanie oglądać jego obrazy, zapominając o tej legendzie? I czy w ogóle można o niej zapomnieć? I jak to właściwie jest naprawdę… Tłumy turystów padają na kolana przed obrazami, których jedyną wartością jest cena poprzedzona nędzą wariata, znanego im jedynie z filmowych opowieści. Nie mnie to oceniać, dlatego też oddam głos samemu Vincentowi:
„Nie spodziewam się dla siebie niczego … Nie mogę nic na to poradzić, że moje obrazy niepodobna sprzedać. Nadejdzie jednak dzień, kiedy okaże się, że są one więcej warte, niż kosztowały, że są czymś więcej niż tylko ceną farb i mego nędznego życia…”
Każdy z nas może zadać sobie pytanie, kim właściwie był, i jest dla niego Vincent van Gogh, i czym jego sztuka… no dalej przecież tysiące razy słyszeliśmy tę historie… no właśnie tysiące razy.
Zacznijmy więc jeszcze raz, od początku. Vincent van Gogh szaleniec … czy aby na pewno?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz